
Hotel, w którym planowałam popełnić samobójstwo został zburzony. Stałam w tłumie gapiów i patrzyłam, jak jego modernistyczne cielsko zapada się, tworząc kopułę kurzu, który jak mgła spowił nas wszystkich, mimo że staliśmy dobre 60 metrów dalej.
Nazywał się Zorza i planowałam w nim popełnić samobójstwo. Został zaprojektowany w czasach, kiedy etażerki były w dobrym tonie. Dywany wydeptane krokami dziewczyn w socjalistycznych uniformach uwalniały woń zużytej utopii, tym bardziej nieprzyjemną, że grzyb i pleśń zdążyły przez lata odnaleźć własny raj na ziemi w zakamarkach z wielkiej płyty.
Grzyb pyłu skurczył się i osiadł na gruzowisku, a ja starałam się sobie przypomnieć, dlaczego planowałam popełnić samobójstwo w hotelu Zorza. Jak – to pamiętałam doskonale. Wiele razy odtwarzane fantazje na temat śmierci tkwiły z tyłu mojej głowy jak bura wstążka wpleciona w warkocz.
Na ostatnim, dziesiątym piętrze hotelu Zorza był pokój z wanną i wielkim oknem na zachód. Miałam leżeć w wodzie i patrzeć, jak słońce zachodzi, a krew zmienia jej kolor i wyprowadza mnie z mojego ciała. Potrzebny był długi, ostry nóż. Najlepiej miecz albo maczeta, żeby można było uderzyć w nią nadgarstkami i w ten sposób ominąć ból. Albo chociaż strach przed bólem.
Nagły ruch, jak wtedy, gdy skacze się z pomostu do jeziora. Tuż przed skokiem pojawia się obawa przed zimnem i ochota, by się wycofać. Chwilę później już się leci, decyzja została podjęta na innym niż świadomy poziomie. Nie można przypomnieć sobie momentu, w którym zrobiło się krok do przodu, myśl przybiera formę przez ułamki sekund lotu, krystalizuje się i wypływa na wierzch pod postacią świadomości ostateczności tego położenia. Bezpowrotu.
W zburzeniu hotelu, w którym planowałam popełnić samobójstwo też tkwił bezpowrót. Nie miało być krwi w wannie na ostatnim piętrze, przygotowań, ostrego noża. Kiedy odchodziłam od grupy ludzi obserwujących gruzowisko, nadal nie pamiętałam dlaczego – dlaczego planowałam samobójstwo. Czy faktycznie je planowałam, czy tylko snułam opowieść, która miała nieść dostępne wyjście z beznadziejnej sytuacji? Ostatnią drogę ucieczki, kiedy inne środki zawiodą?
Przemyślałam wiele scenariuszy, na przykład ten, że jednak ktoś znajdzie mnie na czas, uratuje i wtedy będzie początek mojego nowego życia. To była wizja drugiej szansy, która przyjdzie do mnie sama, przyniesie naręcze kwiatów i ciepłą herbatę, otuli mnie w koc i powie, że teraz już wszystko będzie dobrze. I tak faktycznie się stanie – będzie już tylko dobrze.
Myślałam też o tym, kto stanie nad moim grobem, jeśli jednak bezpowrót mnie pochłonie, kto mnie przeprosi i za co, a kto gorzko pożałuje. Bo w tej romantycznej wizji to inne osoby były odpowiedzialne za moje złe położenie, za mój lęk i bezradność. Przerzuciłam na ich barki odpowiedzialność, której sama nie byłam w stanie udźwignąć. Zrobiłabym tylko jeden, ostateczny ruch, który miał być konieczną konsekwencją działań innych.
Nie było bezpowrotu, nie było nowego życia. Ciągle żyłam życiem tym samym, zamiast siebie zabiłam emocje. Albo raczej zabijałam, czasownik niedokonany, emocje ciągle wyłaziły i trzeba było zaczynać cały proces od nowa. Snułam się, zakładałam maski. Kręciłam się w kółko i nie miałam najmniejszego pojęcia, czy dokądś zmierzam.
– Zośka, stój, zaczekaj! – usłyszałam za plecami głos. Początkowo go nie rozpoznałam. – Cześć Zosia! Jechałem właśnie do Ciebie, zauważyłem Cię przy gruzowisku, wysiadłem, ale już odeszłaś, biegnę za Tobą…
– Po co? – wydusiłam z siebie – Nie widzieliśmy się…
– 4 lata i 10 miesięcy. – odpowiedział natychmiast ze smutnym grymasem na twarzy, jakby bardzo cierpiał z tego powodu – Chciałem z Tobą porozmawiać, wyjaśnić. Wiesz, chodzę na terapię.
– Nie wiem o czym mówisz. Teraz jadę do domu. – odpowiedziałam sztywno, czując jak krople potu płyną spod moich pach wzdłuż ramion. Byłam przekonana, że jeszcze chwila, a zaczęłyby kapać mi z dłoni tworząc słoną kałużę na chodniku.
Ruszyłam w stronę przystanku. Żołądek zaplątał mi się w supeł, kiedy wsiadł za mną do tramwaju. Mówił do mnie, ale nie rozumiałam co, całą moją energię pochłonęło uspokajanie ciała. Zamknęłam oczy i liczyłam w myślach przystanki, w końcu tramwaj zatrzymał się koło mojego domu. Wysiadłam szybko i zaczęłam się oddalać. Próbował złapać mnie za ramię, odruchowo wygięłam się pod takim kątem, że nie zdołał mnie dotknąć. Wołał jeszcze – Zosia, proszę, nie uciekaj – ale jego głos o nic nie prosił, on żądał. Ludzie stojący na przystanku spojrzeli na nas podejrzliwie, pewnie dlatego odpuścił. Obejrzałam się jeszcze raz i puściłam się biegiem. Chciałam zniknąć za zakrętem, znaleźć się poza zasięgiem jego ręki, głosu, wzroku.
Weszłam do domu zdyszana, zdjęłam z siebie ubranie i poszłam prosto pod prysznic. Igiełki wody torowały sobie drogę w dół moich pleców, napierały na moje ramiona, jakby chciały mnie sprowadzić do embrionalnej pozycji. Poddałam się im, po chwili leżałam już zwinięta w kłębek na dnie płytkiego brodzika i pozwoliłam wodzie bębnić po swojej skórze.
Zaciskające się mięśnie ud. Moje długie, ciemne włosy rozlane na poduszce, półmrok, światła latarni rysujące wzór żaluzji na ścianie. Czarna spódnica zaplątana wokół kostek, mokra koszulka klejąca się do pleców. Czy to nie była ta szara, z psychodelicznym kotem? Kiedyś cały czas w niej chodziłam, gdzie ona się podziała?
Jego głos pociągnął za jakiś sznurek w mojej głowie. Bezradnie starałam się znaleźć sens, rozpoznać rozrzucone elementy i ułożyć je w jakiś znajomy kształt.
Następnego dnia obudziłam się z niejasnym poczuciem niepokoju. Blade światło poranka padało pod takim kątem, że przedmioty zdawały się nie mieć cieni. Ich ostre krawędzie robiły wrażenie, jakby jeden nieuważny ruch miał sprawić, że poleje się krew. I znów ta krew. Mogłam przecież uznać, że te obrazy były jedynie wytworem mojej niezdrowej wyobraźni. Może ciągnęłam je za sobą, tak samo, jak wizję samobójstwa w hotelu Zorza?
Myślę, że już wtedy wiedziałam, że to coś więcej.
Wiedziałam, że ostatni raz widzieliśmy się u niego. Kłóciliśmy się, to się wtedy zdarzało, mówił, że to moja wina. Taka byłam, mówił, niepokorna, wściekałam się i wrzeszczałam. On twierdził, że zawsze starał się tylko mnie powstrzymać, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Że zawsze był moim przyjacielem i obrońcą.
Czasem w to wierzyłam, w końcu nie on pierwszy nazywał mnie wariatką. Słyszałam to jeszcze od nauczycieli w szkole. Nie lubiłam ich, w ogóle nie lubiłam szkoły, zasad i nakazów. Nie chciałam śpiewać na muzyce i ćwiczyć na WF-ie. Nie podobały mi się lekcje geografii, więc na nie nie chodziłam, chowałam się pod schodami prowadzącymi na stołówkę i czytałam książki. Moja mama, kiedy wzywano ją do szkoły, nigdy nie widziała problemu, zawsze było wszystko dobrze. Ona przecież tak się starała. Więc problem widziano we mnie. Takie dziwne dziecko się urodziło mojej porządnej i zadbanej matce, która przecież robi, co może. No krzyż pański.
I jemu później też się trafiła taka dziwna dziewczyna, którą trzeba siłą powstrzymywać, żeby nie zrobiła czegoś głupiego. Przyjaźniliśmy się wtedy od prawie roku. Poznaliśmy się na uniwersytecie, chodziłam na jego zajęcia z gramatyki opisowej. W którymś momencie nawet myślałam, że zaczynamy się spotykać, ale wtedy on nagle wszedł w rolę życiowego pomocnika i jakoś tak w niej został, ni to jako partner, ni to ojciec, psycholog, kurator. Taki ktoś, kto może służyć wiedzą i bogatym doświadczeniem życiowym, autorytet prywatny i akademicki. Pełnił swoją misję skrupulatnie przez czas trwania naszej przyjaźni, a raczej tej osobliwej gry, którą uprawialiśmy. Tego ostatniego razu u niego kłóciliśmy się, czy miał prawo to wszystko robić.
Kiedy dotarłam od niego do domu, była późna noc. Spojrzałam na zegar wiszący w kuchni i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z upływu czasu. Co robiłam przez tyle godzin – nie wiedziałam tego nadal w momencie, kiedy gonił mnie koło gruzów hotelu. Ocknęłam się w domu wzburzona i mokra od deszczu. Wstyd, bezradność, lęk. Przyklejone do ciała ubranie, drżące ręce. Z lustra patrzyły na mnie przekrwione oczy o rozszerzonych źrenicach, rozchylone usta łapały niespokojny oddech.
Dni po zburzeniu hotelu Zorza pamiętam jak przez mgłę, niepostrzeżenie zrobiła się wiosna. Zieleniące się drzewa stały się żywsze w słońcu, wyraziste, mieniły się w swoim odwiecznym cyklu śmierci i odrodzenia. Tego dnia był czas odrodzenia, jednak uświadomiłam sobie, że nie potrafię już na nie patrzeć, nie widząc jednocześnie wszystkich pór roku, nie dostrzegając ich cyklicznej natury. Dziś się rodzą, jutro umrą. Jak my wszyscy. Szłyśmy z Anką przez miasto w milczeniu. Zjadłyśmy razem obiad, później siedziałyśmy nad rzeką i mówiłyśmy, dużo mówiłyśmy. Kompulsywny wyrzut, później cisza. Przerwałam ją pierwsza, poczułam, że muszę jej powiedzieć.
– Przyjechał do mnie.
– Kto? O boże, kiedy? Dlaczego nic nie powiedziałaś? – złapała mnie za rękę i spojrzała mi głęboko w oczy.
– Właśnie mówię. Mogło to być ze dwa tygodnie temu. Zobaczył mnie z okna tramwaju, podobno właśnie do mnie jechał, a ja tam stałam, patrzyłam, jak burzą budynek.
– Jaki budynek? Nieważne, po co przyjechał?
– Nie jestem pewna.
– Nie powiedział? Nie pytałaś?
– Mówił, ale nie wiem co, nie zrozumiałam jego słów.
– Nie pamiętasz?
– Nie chodzi o to, że nie pamiętam. Ania, ja patrzyłam na niego i nie słyszałam, co mówi. Jakby moje uszy były zamknięte. W końcu oczy też zamknęłam. Wiem tylko, że jest na terapii, jego grupa terapeutyczna uważa, że powinien zadośćuczynić osobom, które skrzywdził…
– Czyli teraz jesteś punktem w planie jego terapii. – Zacisnęła usta i zrobiła te swoje małe oczy. To znak, że moja przyjaciółka jest wściekła. – To dlatego znów jesteś za szybą… Zosia, pamiętasz do czego to doprowadziło wtedy?
– Nie przesadzaj. Nic takiego się nie stało – odpowiedziałam szeptem. Ale pamiętałam bardzo dobrze, w jakim byłam stanie cztery lata wcześniej. Tylko nie mogłam się zmusić do tego, by się tym przejąć tak mocno, jak ona. Przecież jakoś się pozbierałam.
Ankę poznałam na początku szkoły podstawowej, naszego pierwszego pierwszego września. Usiadłyśmy razem w ławce i tak już zostało, aż do matury. Studiowałyśmy oddzielnie, ale razem wynajmowałyśmy pokój w studenckim mieszkaniu. Obie chciałyśmy się wyrwać z domów, a stać nas było tylko na absolutne minimum – dwa wąskie łóżka, jedno biurko, wspólną szafę i dzielone z pięcioma innymi mieszkankami kuchnię i łazienkę. Żeby wziąć rano prysznic, trzeba było wstawać prawie w nocy, z lodówki ciągle znikało nam jedzenie, ale to był dobry czas. Byłyśmy lekkie, pełne nadziei, odurzone wolnością. Żyłyśmy tak, jak żyją studentki w wielu miejscach na świecie: tańczyłyśmy do rana, bawiłyśmy się zmianami świadomości i seksualnością. Starałyśmy się uczyć i pracować, ale nie to było wtedy najważniejsze. Byłyśmy przede wszystkim my i cały świat. Kiedy po latach myślałam o tej lekkości, aż zazdrościłam sama sobie. Nie mogłam uwierzyć, że to kiedyś było możliwe, radosne fruwanie nad ziemią, bez lęku wysokości. Bo później się okazało, że ziemia jest bardzo twarda, a upadku już nigdy nie da się zapomnieć.
– Zosia, mogę ci jakoś pomóc? Może chcesz iść do doktora P.?
– Nie chcę już chodzić do doktora. Poradzę sobie, muszę tylko wrócić w jedno miejsce.
– Zosia, doktor bardzo nam pomógł, może warto… – Moja mina musiała być wyjątkowo stanowcza, bo zmieniła taktykę. – Dobrze, rozumiem. W jakie miejsce? – Zapytała tonem, który uświadomił mi, że będzie mnie naciskać dotąd, aż zgodzę się na jej towarzystwo.
– Muszę się zakraść na gruzowisko, żeby odzyskać pamięć – odpowiedziałam. Uniosła brwi. – To długa historia.
– Opowiesz mi?
Opowiedziałam.
Spotkałyśmy się o północy. Pozostałości po hotelu Zorza były ogrodzone, zakradłyśmy się więc od tyłu, był tam niewielki, otoczony drzewami skwer. Kilka ławek, kawałek trawnika i krzaki przylegające do płotu. Niosłam pod pachą koc i termosy, Anka taszczyła rozkładaną drabinę, którą uparła się zabrać. Zawsze logiczna i przygotowana na wszystko. Postawiłyśmy drabinę między krzakiem a płotem, Anka szybko przeskoczyła ogrodzenie, ja zatrzymałam się na szczycie, żeby przeciągnąć drabinę na drugą stronę.
– I co teraz? – Zapytała. Widziałam, że trochę się boi. Ja też się bałam, ale wiedziałam, że rozsypię się na najdrobniejsze kawałki, jeśli nie postaram się z całych sił dotrzeć do wspomnień.
– Szukamy dobrego miejsca na koc. – Zapaliłam czołówkę i ruszyłam przed siebie wkoło gruzów. Hotel z czasów zimnej wojny musiał mieć piwnicę, albo nawet schron w piwnicy, trzeba było uważać, żeby do niego nie wpaść.
Znalazłyśmy względnie płaskie, stabilne miejsce między stertami kamieni i kurzu. W gruzach plątały się kable, kawałki wykładziny, deski. W ciemności przerwanej strumieniem światła z czołówki te pozostałości po moim niedoszłym miejscu śmierci wyglądały wyjątkowo złowieszczo. Jakby zza każdego kamienia spoglądały na nas duchy tych, dla których miejsce śmierci było doszłe, których życie zakończyło się w socjalistycznym molochu. Rozłożyłam koc, usiadłyśmy. Dwa pozostałe położyłam na wierzchu, żebyśmy mogły się nimi przykryć. Anka wciąż oglądała się za siebie, widziałam, że stara się odgonić lęk. Pewnie najchętniej kręciłaby się w kółko, chcąc patrzeć we wszystkie strony jednocześnie, żeby niczego nie przeoczyć, żadnego ruchu, znaku obcej obecności. Nalałam do kubka gorący napar i zgasiłam czołówkę. Ogrzewałam sobie ręce i sączyłam parującą ciecz.
– Zaczynam. – Oznajmiłam. – Jakbym wydawała jakieś dźwięki, to się nie bój. Muszę się dowiedzieć, inaczej oszaleję. – Potwierdziła mruknięciem.
Położyłam się na plecach, zamknęłam oczy i wsłuchałam się w odgłosy otoczenia: pojedyncze samochody przejeżdżające ulicą za płotem, szczekanie psa. Stopniowo zaczęłam się zatapiać w wewnętrznym świecie. Nagle poczułam, że zaczynam się unosić, ściany Hotelu Zorza rosły wokół mnie, wzbierające pode mną kondygnacje wznosiły mnie coraz wyżej, aż znalazłam się na dziesiątym piętrze, w wannie w pokoju z oknem na zachód. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam, pomarańczowe promienie zachodzącego słońca barwiły wnętrze na budzącą tęsknotę barwę. Światło jak z kiczowatej sceny filmu drogi, w którym bohaterka zatrzymuje się na chwilę, by wspomnieć to, co zostawiła za sobą.
Pierwsze, co poczułam, to obrzydzenie. Do siebie, do swojego ciała, do świata, który na mnie patrzy. Wstręt był silny, przeszły mnie dreszcze. Wiodły spomiędzy moich nóg, przez brzuch, wykręcały ramiona i barki, aż po szyję, która odruchowo potrząsnęła głową. Potrząsanie nią na wszystkie strony – to był mój niezawodny sposób na tłumienie uczuć i emocji. Nie tylko wstrętu, w ten sposób zakrywać potrafiłam wszystko: smutek, złość, żal, ale też miłość, sympatię. Te ostatnie też mogły być zagrożeniem. Im bliżej ktoś podejdzie, tym więcej emocji będzie do odganiania, a to zawsze problem. Jednak w tamtym momencie potrząsanie nie pomogło, obrzydzenie urosło do ogromnych rozmiarów, czułam, że oblepia mnie jak błoto. Wtedy, kiedy wróciłam od niego do domu też je czułam, to błoto, gęste, wnikajace przez pory skóry do mojego wnętrza. Czy to właśnie je chciałam zmyć w Hotelu Zorza? Czy to właśnie błoto chciałam usunąć z ciała, kiedy drapałam się do krwi?
Obrzydzenie niosło echo poczucia winy i lęku. Wcześniej też przychodziło w tym towarzystwie, zrzucając na moje barki odpowiedzialność za całe zło, które mi się przytrafiło. Ta odpowiedzialność była tak ciężka, że starałam się za wszelką cenę przenieść ją na innych, wydrapać z siebie, a nawet wypuścić z ciała razem z krwią i życiem. Tak jakby cierpienie zmywało wstyd i poczucie winy, pozwalając mi na uznanie, że doświadczyłam krzywdy i mam prawo chcieć dla siebie dobrze. Na przykład poczucia bezpieczeństwa, bliskości, dobrego jedzenia i miękkiej poduszki pod głową.
Tylko dlaczego musiałam na to zasłużyć bólem? Gdyby Anka podzieliła się ze mną takim przemyśleniem na swój temat, powiedziałabym jej, że jest cudowna i nie musi nic robić, bo najwspanialsze rzeczy świata są przeznaczone dla niej od razu, bezwarunkowo.
Lęk dotyczył złych rzeczy. Odwiedzały mnie związane z nimi emocje, bo one wciąż były żywe, nawet jeśli zdarzenia, które je wywołały, nie zostały świadomie zarejestrowane w mojej pamięci. Pozwoliłam emocjom płynąć, wszelkie próby pozbycia się ich nie doprowadziły nigdy do niczego dobrego.
Wciąż byłam w pokoju na ostatnim piętrze, zapadła ciemność. Widziałam zarys mojego ciała leżącego na łóżku, bezbronnego. Wstrząsał nim płacz. Patrzyłam na nie, na siebie, długo, w skupieniu. I wtedy dotarło do mnie, co on mi zrobił. Połączyłam strzępy wspomnień z reakcjami ciała, zrozumiałam.
Rozległo się pukanie do drzwi, później ich skrzypnięcie, miękkie kroki na wytartym dywanie w ormiański wzór. Drobna postać szła w ciemności w moją stronę. Przystanęła w cieniu pod ścianą. Widziałam jej błyszczące oczy i zarys szczupłej sylwetki w sukience.
– To już minęło – wyszeptała. – Nie bój się, już nic ci nie grozi, pozwól mi o siebie zadbać.
– Kim jesteś?
– A kim chcesz żebym była? – Zaczęła wyłaniać się z cienia. Długie włosy opadały jej na plecy, jasna sukienka do kolan luźno wisiała na chudym ciele. Wielkie oczy patrzyły łagodnie w moje. Usiadła na łóżku i zaczęła głaskać mnie po głowie. – Już wszystko dobrze, nie zrobiłaś nic złego. To nie wróci, możesz iść dalej. To nie twoja wina…
– Mówisz do mnie jak do dziecka. – Obruszyłam się odruchowo, mimo że czułam ogarniający mnie spokój. Nie potrafiłam się przed sobą przyznać, że to działa, przez wiele lat nie czułam się bezpiecznie, niby dlaczego miałoby się to tak nagle zmienić.
– Bo tego potrzebujesz – odparła, a w jej głosie usłyszałam uśmiech.
– Nie mów mi czego… A tak naprawdę to dziękuję, dziękuję ci. – Zmiękłam. Po moich policzkach popłynęły łzy.
– Płacz, najwyższa pora. Możesz płakać. – Odpowiedziała łagodnie.
Płakałam. Z każdą łzą czułam się coraz lżejsza, łzy zmywały maź, która oblepiała moje ciało.
Hotel Zorza walił się po raz drugi, tym razem ze mną w środku. Czułam drżenie ścian i podłóg, słyszałam ich trzask. Byłam tak głęboko zanurzona w tej wizji, że ciężko mi było odróżnić ją od rzeczywistości, ogarnął mnie paniczny strach, omal nie zerwałam się do ucieczki. Ale wiedziałam, że muszę to przeżyć – swoją śmierć w Hotelu Zorza – aby móc nareszcie ruszyć dalej. Zacisnęłam więc pięści i czekałam w ciemności rozrywanej pomrukami trzewi modernistycznego bloczyska. Nagle zapadła się pode mną podłoga, leciałam w dół, z ostatniego piętra, wiedząc, że to już koniec. Bezpowrót. W ułamku sekundy dzielącym mnie od upadku na ziemię zaakceptowałam ten stan i pierwszy raz poczułam się prawdziwie wolna. Ograniczenia waliły się razem ze ścianami, zapadały się sufity oczekiwań, podłogi strachu i poczucia winy.
Otworzyłam oczy, świtało. Znajoma twarz wisiała nad moją. – O, jesteś wreszcie, trochę się martwiłam. Zosia, chodź do domu, jest zimno.
Olga Plesińska – osoba wysoko wrażliwa, pisanie to jej sposób na przetwarzanie emocji i codziennych obserwacji. Absolwentka Bioetyki na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje słowem jako dziennikarka, redaktorka i copywriterka. Od lat angażuje się w działania społeczne związane z prawami zwierząt i prawami człowieka.