
Uzupełnienie
Dla pasjonatów kawiarni. Dla wielbicieli małych, kawowych eskapad. Dla tych, którzy lubią, jak piszę. Dla lubiących pisać w kawiarniach.
Zdaje się rozważania.
Problem badawczy
Czy chodzenie do kawiarni jest prokrastynacją? Czy jest w ramach praktyki wywijania fikołka-koziołka na dniu?
Czy powinno się oszczędzić kawiarnie na eleganckie spotkania z towarzystwem?
Czy wykorzystać ich salonowe predyspozycje? Czy pisanie, które jest pracą, dobrą pracą, powinno się wykonywać w miejscu, które całkowicie naturalnie asocjuje z wypoczynkiem i przyjemnościami czasu wolnego?
Nie da się ukryć, istnieje sporo minusów. I plusów. Rozważmy kilka.
Dziegieć w kawie
Weźmy np. takie mleko roślinne, za które trzeba płacić dodatkowo. Płacić dodatkowo to w ogóle trzeba. Jeśli chcesz w kawiarni pisać, tym, co rzeczywiście sobie kupujesz, jest miejsce, a nie napój czy przekąska. Zgodzimy się?
Harmider, krzątanina, kawiarniana paplanina. W tle. Bez obrazy, obsługo i goście. Czasami można się czegoś nowego nauczyć, podsłuchać. Ale raczej nie do tego się dąży, no bo przyszło się pisać. Nie bardzo aspiruje się na serwetkową spisowatelkę rozmów par w kryzysie, nie przyszło się na 68 imieniny babci Zosi, nie na 50 jubileusz zaślubin cioci Teresi.
Gdy język jest obcy, to w najgorszym wypadku mierzi jak wentylator głośny, domowy, jak bzycząca gdzieś na stronie mucha. Gdy ojczysty, to w gruncie rzeczy po zawodach, bo drażni każdy podryg powietrza, wraz ze swądem świeżo palonej kawki i jeżynowości ciasta budyniowego, piankowego z kruszonką i jeżynami. Ten zapach wwierca ci się świdrem prosto w śluzówkę, zmieniwszy się najpierw w zrozumiały dla ciebie kod językowy, dróżką wzbierającego szaleństwa prowadzi cię hen w dal – na manowce ostatecznej dekoncentracji.
A jak zapomni się słuchawek – o nie – to wtedy jest źle. Tutaj w kompletnie niesmacznym guście załącza się kwestia złego umuzycznienia siedziby, ale niechby nawet muzyka ta była kocia czy dzika, czy w swojej agresywności porażałaby nawet, trzeba zacisnąć zęby i zostać. Bo się zapłaciło. Oraz wielkie starania się poczyniło, by wyjść z domu (przekonując siebie, że pisanie na zewnątrz służy). To aspekt, którego dokuczliwe konsekwencje są nie do odwołania. Słowem, kompletny rujnowiciel nastroju.
Zachodzi też pewne wystawiennictwo własnej osoby na zewnątrz, do ludzi – jest się postrzeganą (sprzyja tu wcześniej wspomniany aspekt salonowości i fotograficzności tychże pokoi). To może powinno być w plusach, jest rzeczywiście tak, że samo przebywanie pośród towarzystwa ładuje ci jego pasek (to jest bodajże inaczej niż w Simsach, ale tutaj zostańmy przy życiu). Jest nerwowość pierwszego spojrzenia z obsługą i siedzącymi, potem z nowymi gośćmi, których to niby przypadkowe spojrzenia (,,O jaka ładna Monstera, rozglądam się po lokalu, rozglądam się po lokalu – o – a kto to zajmuje tu stolik dwuosobowy z akcesorią meblową fotelem?”) – aż zanadto ewidentnie zdradzają wewnętrzne życzenie przygarnięcia sobie owego stolika, jest giga-nerwowość i strużki potu, kiedy zajmuje się miejsce dla wielu osób. Jest ciekawość wnętrza i inspekcja pokojów. Tutaj wytrwać należy w nieustraszoności swojej, brawurze i zapewnić siebie, że ma się prawo do wzrokowej penetracji absolutnej, bo ma się prawo wybrać najlepsze miejsce. I nawet gdy popracować trzeba trochę ciałem, upewniając się, że jest gniazdko. Nie należy czuć się drobiazgowo, niepewnie, pajacykowato, bo nikt nas tu więcej nie zobaczy. Najwyżej się w to miejsce już nigdy, przenigdy nie przyjdzie.
Jak już się zamówi i przyniesie się – czasem pojawia się szok – szok malusich kawusi. Od kiedy ewoluowałam w dorosłą, odkryłam z trwogą, że kawiarnie to gwoli ścisłości skupiska pasjonatów małych deserków. Malusich kawusi. Bo czy kawa to nie, taki w sumie, trochę taki deserek, nie? Małe co nieco. Czy kawowe wycieczki to nie po prostu niekończąca się tułaczka zgrai doroślaków (mlekołaków, piegołaków…), którym zakazało się mlecznej kanapki albo kinder joya i tą właśnie fit wersją standardowych słodkości wynagradzają sobie tę przykrość? I w końcu się okazuje, skąd ta cała ,,kawusia” się wzięła. Z rozmiaru po prostu.
Noż na Matkę Boską Kawowską, na Prawdę, dlaczego kawowe porcyjki są takie małe? Parę łyczków, chaps, łyk, chaps i po wszystkim. Naturalnie dotyczy to kawiarni z jednym standardowym rozmiarem kubka i wyłączając expresso, to już w ogóle jest napój lilipucich gardełek. A potem trzeba trwać (trochę w zawstydzeniu) z tą nędzną resztką na spodzie, by mieć dowód, że jeszcze się pije i powód, by jeszcze zostać.
Ale w końcu cię przejrzą i zabiorą kubek. Wtedy, jeśli to dobra kawiarnia, pozostaje jeszcze kranóweczka, a jeśli bardzo dobra, to propozycja dolania. Aż w końcu skończy się i woda. Jeśli zaistnieją inne czynniki (z głównym: odmową wydania większej ilości środków albo szybkim zagęszczeniem ludności w przyroście > 2 człowieków/30 min.), wtedy należy odpuścić i wyjść. Nie daj się naciągnąć na kolejną kawusię. Nie ulegaj kawusince. Wystarczy. Bądź koneserką umiaru.
I tylko się nie chmurz. Pójdziesz wydać na kolejną już w najbliższy weekend.
Crème de la crème
Przodującą słodyczą jest brak internetu (a to wciąż się zdarza, o tak). Samotnia pisarskich podciągnięć i usiłowanie brzuszków. Wifi-nieobecność skutkować może obserwatorką myśli tudzież ludzi wokół, a to już bardzo dużo inspiracji i materiału do wzięcia. I nawet przy wspomagaczach traci się skupienie. A szukanie tego jednego, brakującego słowa jest, umówmy się, nieproduktywne. Żartuję, bynajmniej. Ile razy to brakujące słowo na forach się znajdowało i jakoś płynęło dalej. Ale ile razy odkrywało się coś histerycznego w głowie. Fajnie i w ten sposób. Jak się nazywa, ten, zielnik tylko, że niebieski i dla słów? Leczy letologikę, ogląda się tam ususzone, stare kolekcje, ale można też dodawać nowe. Czy to nie cudowne? Kiedy nie ma internetu, wyciąga się notatnik i tam się pisze (domyślny, Windows). Ma w sobie wszystko, co potrzebne: białą stronę i możliwość, żeby pisać. Czcionkę można zwiększać i zmniejszać, w zależności od humoru. Dodaliby licznik słów, a byłby ideał.
Szlifierce poddawać można umiejętności społeczne i językowe w kawiarniach. Szlifować to zdanie aż do upadłego, aż do końcowego performansu: ,,Dám si cappuccino, prosím” (wykorzystam ten moment, by zachęcić wszystkich do porzucenia wariackiego latte na rzecz spokojnego cappuccino – jedna składnikowość, a latte to parę groszy więcej tylko za wybujałą pienistość). Zawsze też wjeżdża zagwozdka: czy udawać, że Czeszka (i mówić raczej bardzo, bardzo cicho, bo wtedy ciszej się słyszy błędy), czy od razu się przyznać, ujawnić jako obca (ale tajemnicza)? Z pewną mimowolnością jakąś taką, rozpylić zagraniczną mgiełkę?
Istnieje pewna doza wizualnych rozkoszy i przysmaków dla zmysłów w kawiarniach. Panie w kawiarniach są zawsze ładne. Śmieją się lekko i z wdziękiem łabędzia odsłaniają szyje, tam na nich zawieszona jest biżuteria, a wszystko wykończone ciekawym outfitem. W nosie albo na ustach kolczyki, często rączki jak notesiki (patrzę na tusz czarny, czerwony, zielony i myślę: ,,O, taki też bym chciała!”). Patrzę na nie i myślę, że każda młodsza ode mnie. Nie czuję się modna i młodzieżowa wcale, postanawiam ściąć i przemalować włosy. Gdybym tylko była czarna czy brunetka, z włosami może i się oszuka, ale brwi? Krzątacza robota. I tak chodzę po tej ziemi, z włosami w kolorze słomy.
Chciałoby się czasem więcej panów w kawiarniach. Bo wtedy łatwiej się wdraża taktyka, P+Z (Przyczajka + Zagajka). Można zapytać o jakąś drobnostkę, np. ,,Czy tu wolne? Czy można to krzesło?”. Dla impertynenckich dusz ciekawych mocnego wejścia można skorzystać z: „Przepraszam bardzo, ale ja tu miałam rezerwację na ten właśnie stolik tutaj, o tej godzinie właśnie. Czekaj… dokąd? Możesz zostać ze mną”. Szerokie jest morze możliwości. Chyba wybierz dobrze, bo jeśli coś tenteges, to możesz oprawić te słowa i wywołać parę sztuk ,,aww” na ślubie w urzędzie. A jak trafi swój na swego, to chyba powinno pójść samo, nie?
Czasami na dniu szarym jak ściera zdarzy się promyczek. Dziś jest obrazem, mówi
,,I love you more than cupcakes”.
Kawiarniana ruletka
Za każdym razem rozgrywa się też kawiarniana ruletka. Krzesło będzie wygodne czy jak w szkolnej ławce? Czy trafi się z lokalizacją miejsca? Czy uda się gdzieś wtopić, zaszyć przy zielonych drzewkach? Czy nieszczęśliwym trafem zostanie się usadzoną w przejściu, z obsługą latającą od stolika do stolika? W takim razie pojawić się może ochota rozruszania zdolności arytmetycznych, licząc te przejścia – spróbuj nie poddać się tej pokusie.
Czy będą miejsca fotelowe, jak w każdej przyzwoitej kawiarni, która mianować się chce oazą relaksu? Czy przenieść się na ów fotel jak tylko kto go zwolni, czy będzie to niepożądana ostentacyjność? Może czasami lepiej na twardym. Czasami jest dobrze, jak jest dość dobrze (jak ze wszystkim). Jeśli masz dobre flow, wątki lecą, słowa płyną i jest jako tako nawijka, nie przerywaj. W pewnym momencie możesz pomyśleć, że to skapuje w ogóle nie wiadomo skąd (jak teraz), wtedy kontynuuj, uznaj i zadowól się przeciętnością własnego siedziska. Zmiana miejsca niesie ze sobą ryzyko, którego bagatelizować po prostu nie można. Fotel może zwabić cię wizualią, a doświadczenie siedzeniowe okazać kompletną pomyłką. Jedną rzeczą bardziej upokarzającą od zmiany miejsca jest… ponowna zmiana miejsca, a dokładnie powrót na miejsce wyjściowe. Niech nie skuszą cię takie dążenia. Nie bądź pan Wygodnicki ani pani Uszakowa. W międzyczasie możesz zostać ubiegnięty z miejscem początkowym (ktoś na nie zezował z pozycji jeszcze gorszego miejsca), ale to już zawiłości, w które wchodzić tutaj nie będziemy. Wniosek nasuwa się sam – strzeż swojego miejsca albo zostanie ci tylko to klozetowe. Ale jeśli uważasz się za osobę wolną i szanujesz swoje poczucie komfortu w miejscu, które finansujesz, zrób to. Zakręć ruletką, hazardzia duszo.
Jako że czasami się jednak przydaje, czy będzie wifi? Czy hasło ujawnione zostanie w jadalnianym listku? Zatajone hasło jest zachętą do zabawy w chowanego. Nie przepuść szansy, by się trochę rozerwać, rozchodzić, przeciągnąć; nie przegap okazji na zwięzły spacerek.
Za każdym razem pojawia się też okruch ekscytacji. Scenariusz jak z pewnych filmów i dziecięcych animacji – a nuż, widelec, łyżeczka deserowa się kogoś spotka (innego kawiarza). O starciu stalowego trójzęba z klasyką zaokrąglenia do ciast o smakach i odmianach różnakich – nie tutaj, ale widelcem zupy nie zjesz. Gdy spotyka się kogoś w kawiarni, wtedy o kimś takim już coś się wie. Zna się pewną niepodważalną prawdę o tej osobie. Lubi kawiarnie, łańcuszek myśli zaczyna się pleść – jak lubi kawiarnie, to lubi kawę. Jak lubi kawę, to lubi kawiarnie. Jak lubi kawiarnie, to lubi kawę, a ja też lubię kawę, to może lubiłby mnie? Tak naprawdę, to bardzo proste.
Kawiarniane przemiany
Kawiarnia, kavárna, kawnica, kafejnīca, kahvila, kajefo, kawiarenki, na, na, na.
Czy chodzenie do kawiarni jest prokrastynacją? To zależy.
To co z tego, czy opłaca się w kawiarniach pisać? Nie, roztrwania się. Tak, wspomaga się.
Czy warto?
Ja tylko plusuję i minusuję, wy się zastanawiajcie.
Jeszcze jedno małe. Czasami przyjeżdża się po to, by pisać coś bardziej niż mniej, raczej określonego, coś bardziej mądrego, a kończy się gawędą o siedzeniu w kawiarniach. Dobrze i tak. To moje kawiarniane przemiany. Może czasami trzeba dać się ponieść – małej kawusi, niewinnej głupocie. Być w tym kawowym momencie całą gębą. Zachwycać się teksturą ciasta i stołu, podziwiać abażury i frędzelkowate dywany. Znaleźć inspirację w spienionym sercu kawy. O tym napisać.
Trzeba robić bardzo zamyśloną minę, bo to dodaje zwinności i wycisnąć coś z typowości, wycisnąć z czterech ścian, na które patrzysz, brać jak cytrynę. Odnaleźć pokłady, o jakich myślało się, że ich nie ma. Czasami podlać jakiś papier (byle nie klawiaturę) i wylać, co chce się wylać.
Wena istnieje, ale musi zastać cię przy pracy w kawiarni. Nie jest tak?
Praga ‘23.Patronat ChatGPT.
Natalia Kostrzewa