Bardzo tęsknię za drzewami, kiedyś widywałam ich więcej. Zapach ziemi, lekko gnijących liści, słodkiego potu, zdartej z kolan skóry, koniecznie wymieszanej ze zmiażdżoną, wtartą w nie trawą, będącą międzynarodowym, uwspólnionym kodem dobrej zabawy i ciepłego powietrza. Nie umiem wyznaczyć twardej granicy między końcem patrzenia na brudny, szorstki, miejscami odpadający, odsłaniający przy tym plastikową siatkę, miętowy tynk, pokrywający całą fasadę niegdyś surowego, betonowego bloku- mojego domu, a początkiem ślepnięcia. Tracenie wzroku w moim przypadku zaczęło się chyba wraz z otrzymaniem władzy nad czasem. Do tego momentu miałam w zwyczaju fantazjować nad podejmowaniem własnych decyzji, każda jedna jawiła się w mojej głowie jako rewolucja. Oto jestem zmianą, wyjątkową, nieskalaną ideą, zrodzoną z opresji, skupioną na naprawie i przeobrażeniu zastanego, oto przekraczam Rubikon, oto odkrywam nieznane, oto doświadczam nieucieleśnionego, noszę swe imię dumnie na wargach, jest nim bunt.  

Krzyk łączy przestrzenie siły i jej braku. Mam 6 lat i krzyczę na wszystkich, nie mam władzy, nie mam możliwości przejęcia kontroli, mam za to dużo siły. Gdy mam 12 lat krzyczę, by nie tłumić, nie chcę eksplodować, nie chcę nie czuć, nie wiem, jak być usłyszaną. Czasem mam wrażenie, że chyba po prostu czuję za dużo, nie chcę jednak nie czuć, boję się tego bardziej niż odrzucenia. Mając 16 lat krzyczę z miłości, krzyczę też z przerażenia, chyba boję się tego, że nikt mnie nie pokocha na tyle, by krzyczeć na mnie.  

Leżę na łóżku, ręce mam oplecione wokół zgiętych nóg, przykurczone palce u stóp, głowę schowaną w ramionach, spierzchnięte, wykrzywione usta, oblepione śliną włosy. Właśnie szukam w głowie początku. Narodzin tego niepozornego zalążka, który teraz utuczony, soczysty, kuszący złocistą skórką, ukrywającą biały, odżywczy miąższ mięsny, ciąży na mojej klatce piersiowej.  

Chyba kiedyś myślałam, że akt narodzin reprodukuje się z łatwością sam, aż do samego końca. Każdy początek przychodzi intuicyjnie a wraz z nim otrzymuje się nowe możliwości, ma się ulepszone umiejętności. Myślałam, że cierpienie jest czarne a rozkosz biała, że świat się składa z prostych wyborów, że szczera chęć bycia szczęśliwym jest kluczem do spełnienia.  Wspominając czasy, w których umiałam patrzeć, przypominam sobie liście, te nigdy nie przestawały tańczyć. Musiały wiedzieć, co to znaczy umrzeć, a więc musiały też wiedzieć, co to znaczy żyć. Scena, na której demonstrowały swoje umiejętności, sprawiała wrażenie całości i to tu doszukuję się największego kłamstwa. Liście sprawiały wrażenie bez wysiłkowego uskuteczniania praw natury w swoim hipnotyzującym tańcu. Nie mówiły, że to nie cała prawda o nich, nie mówiły, że mają też kulisy.  

Nie umiem się odnaleźć w przestrzeni, liście mnie okłamały co do lekkości bytu a cierpienie co do jego wrogości. Załamały się moje autorytety, załamały się moje podstawy, prawdy nie ma, a skoro prawdy nie ma, to nie mam czego szukać. Aktualnie najbardziej boli mnie wtórność i oczywistość tego odkrycia. Dobrze, że została mi przekazana przed utworzeniem schematów myślenia, dobrze, że ktoś się podzielił tym, że da się nie dookreślać, że da się płynnie, że można różnymi odcieniami, że sprzeczności sobie nie przeczą, że można i jedno, i drugie.  

Tymczasem ja uwikłałam się w tu i teraz. Wstaję z tego łóżka i codziennie nie zmieniam świata. Zastanawiam się, co moje pokolenie może pokonać, co może zdziałać, jaki znajdzie cel. Marazmatyczne zawieszenie zdrowych z pozoru ciał, to właśnie flaga, pod którą codziennie idą protestować moi przyjaciele. To chyba jest także przestrzeń łącząca siłę z jej brakiem. Uświadomieni za bardzo, dlatego że nie wystarczająco. Wstajemy przez dwie godziny o poranku, bo otwierając oczy czujemy bezsens. Protestujemy po południu, nie jesteśmy w stanie zarzucić ideałów. Walczymy sami ze sobą, reprodukujemy system, świadomi aktu reprodukcji, niezdolni do jego przełamania. Dziękuję, że uświadomiliście nas o tym, że jesteśmy pozbawieni zieleni świata, dziękuję, że wychowaliście nas w jej resztkach, byśmy mieli za czym tęsknić.  

Ostatnio znowu mi zmarła koleżanka, a ja zastanawiam się, czy umarłaby również, gdyby w porę oswoiła się ze śmiercią. Widocznie bała się, że jest jedynie nieśmiertelnym, wolnorynkowym popytem, nie musiała tego sprawdzać, nie była. Gdy o niej myślę, widzę osobę, która wyprotestowała swoją pustkę. Wierzę, że nie umiała jej pokonać, w końcu każdy się rodzi na innym świecie. Szkoda, że nie urodziła się na moim, tu się da wytrzymać. 

 Mamy wszystko, a nasze dusze płaczą. Jesteśmy wyrwani z kontekstu, posadzeni na drzewie a wybrani do odkrycia złotego środka w relacji z cyborgiem.  

Zostałam nauczona być grzeczną, każdemu wujkowi siadałam na kolanka, ja nie mogłam gwizdać, a moi koledzy nie mogli płakać. Gdy miałam 7 lat, chciałam spleść z trawy pętle na moją chudziutką szyję, rozumiem, jak to jest, kiedy odwracanie uwagi od życia przeraża swoją wizją nieskończoności. Czas nie jest linią, czasem długo stoi w miejscu.  

Teraz stoję pośrodku lasu, mam lat 20, jest zima i jest ciemno. Nie ma liści, ale wszędzie jest śnieg odbijający światło księżyca. Czuje w nozdrzach bardzo ostry zapach chłodu wbijającego się w moją śluzówkę. Patrzę na niebo i podglądam gwiazdy, nasłuchuję dźwięków, las jest moją bezpieczną przestrzenią, uwalnia mnie od strachu, jeśli się nie boję, mało rzeczy potrafi mnie zatrzymać, może dlatego zazwyczaj jestem przerażona. Słyszę często o stałościach, zromantyzowana wizja kontroli i oswojenia, jawi się w mej głowie wytwarzając uczucie ciepłej obecności, takiej zapewniającej o sobie miarowymi oddechami, które się czuje na swoim karku. Tak bardzo bym chciała, aby jedna strona medalu stanowiła o jego całości. Rękę bym sobie dała uciąć za czystą oczywistość. Tymczasem pierdolone opadające liście nie mówią o stracie, kiedy rozmawiają o rodzącej się w nich miłości, iglaki krzyczą o przetrwaniu tylko wtedy, kiedy akurat nie rezygnują z bycia, śnieg komunikuje nowy porządek tak samo jak zawiśnięcie w próżni i bezkres a pąki przynoszą nadzieję o tyle, o ile mamy nadzieję na zobaczenie pąków. Bardzo mnie to wkurwia. 

 Wychylam nogi spod kołdry zawsze grzejącej albo za dużo, albo za mało i dotykam stopami zimnej podłogi. Myślę, że pierwszym krokiem do odzyskania mojej sprawności jest dostrzeżenie utraty i zaakceptowanie jej. Mam wrażenie, jakby to już było, zbyt dużo osób już skupiało się na grzebaniu we wspomnieniach, nie jestem pierwsza ani druga, idę się z tym zmierzyć razem z całym tłumem innych przestraszonych dzieci trzymających się za miękkie, wytatuowane ręce. Nie będzie z tego rewolucji, wszyscy tu jesteśmy pacyfistami, wszystkie krzywdy, jakie wyrządzamy, wyrządzamy sami sobie. Naszym rozwiązaniem jest zaakceptowanie braku rozwiązania z jednoczesnym szukaniem dalej. Może czas w końcu przyznać, że tracąc wzrok, mogę go odzyskać. Ale to tylko prawda na teraz, to się jeszcze wszystko może zmienić. 

Weronika Kałuża