PROLOG

 

Pewien chłopak opisał siebie na Tinderze następującymi słowami: “Celebruję wolność Britney Spears”. Mój wątpliwy instynkt podpowiedział mi, że nawiązanie do jej twórczości będzie idealną pierwszą wiadomością. Brzmiała mniej więcej tak: “Kurczę, chciałabym Cię przywitać jakimś cytatem z piosenki Britney Spears, ale jedyna, którą mam teraz w głowie to “Hit me baby one more time”, ale przecież nie było jeszcze ani jednego razu… Dlatego na razie powiem: HEJ!”. Byłam mile zaskoczona, gdy pociągnął rozmowę dalej i delikatnie flirtując wymieniliśmy się kilkoma innymi tytułami piosenek Britney. W pewnym momencie zacytowałam “I’m not a girl, not yet a woman”, z komentarzem, że opisuje ona moje życie, ponieważ ostatnimi czasy próbuję zdefiniować, co oznacza dla mnie kobiecość. 

Choć piosenka “I’m not a girl, not yet a woman” przyszła mi do głowy podczas tamtej rozmowy bardzo spontanicznie, to dylemat dotyczący tego, co oznacza dla mnie bycie kobietą, jest obecny w moim życiu od dłuższego czasu. Czy potrafię wskazać moment, kiedy rozkwitłam? Czy już na pewno miało to miejsce? Przecież gdy się rodziłam, moi rodzice nie usłyszeli słów: “To kobieta!”. Usłyszeli: “To dziewczynka!”. Czy zasłużyłam już na przemianę z poczwarki w motyla? 

Mój dom był babskim domem – tak go nazywałyśmy. Oprócz mojego Taty, który pracował przez większość roku za granicą, mieszkałam razem z Siostrą, Mamą i Babcią. Obgadywanie i ocenianie innych kobiet przychodziło nam prawie tak samo naturalnie jak wspólny płacz i troska o siebie nawzajem. W ciągu tych wszystkich rozmów przy rozpuszczalnej kawie i drożdżówkach z kruszonką, prawdy o nieodzownych składnikach kobiecości były mi przekazywane ukradkiem, w komentarzach dotyczących innych osób oraz w komentarzach dotyczących samych siebie. 

Przez blisko dwadzieścia pięć lat mojego życia zidentyfikowałam kilka etapów i wymogów, które – jeśli zostaną spełnione zadowalająco – dadzą mi w oczach moich najbliższych prawo do nazywania siebie “prawdziwą kobietą”. 

 

Czas krwawienia

 

Gdy w wieku jedenastu lat pierwszy raz zobaczyłam krew na bieliźnie, nie powiedziałam o tym nikomu. Nieumiejętnie przeprałam majtki w zlewie, nie wiedząc jeszcze, że zimna woda najlepiej poradzi sobie z czerwonymi plamami, po czym powiesiłam bieliznę na kaloryferze w moim pokoju. Schowałam majtki za biurkiem zawalonym książkami, z nadzieją, że tutaj będą bezpieczne. Nikt ich nie zauważy. Dzień później Babcia powiedziała mi: “Widziałam, że jesteś już kobietą”… 

Nie wiedziałam co to znaczy, nie byłam na to przygotowana. Czułam ogromny wstyd i złość na swoje ciało. W mojej klasie inne dziewczynki nic o tym nie mówiły. Czułam, że to kolejny aspekt znienawidzonego przeze mnie dorastania, które muszę przeżywać sama, jak dziwoląg, kilka lat przed innymi. Tak samo czułam się, gdy od trzeciej klasy podstawówki musiałam zacząć nosić stanik, a moje koleżanki nadal były płaskie. Nie byłam z tego dumna, wręcz przeciwnie, chciałam się schować. Do tej pory garbię się z tego powodu. Chcę ukryć ten “kobiecy” kształt. 

Byłam najwyższa, czułam się najgrubsza, miałam cycki, a do tego kręcone puszące się włosy, inne niż wszyscy, a teraz jeszcze ta miesiączka? Zaczęłam chować wstydliwe, głośne podpaski z klejem w moim różowym plecaku… W tym samym plecaku, z którego właśnie zapomniałam na ferie wypakować kanapkę i nadal tam leży, śmierdząca i spleśniała.

Moje ciało nie zgadzało się z moją głową. W środku byłam jeszcze dzieckiem, a na zewnątrz zaczynałam wyglądać inaczej. Chciałam, by inni to zignorowali. Prosiłam w myślach, by na mnie nie patrzyli. Chciałam być mała, płaska i chuda. 

 

Czas pożywienia

 

W naszym domu moja starsza Siostra była niejadkiem, a ja dobrym przykładem dziecka, które grzecznie zje cały talerz, a nawet dokładkę. Gdy miałam czternaście lat, po raz pierwszy usłyszałam od kogoś innego niż od głosu własnych kompleksów, że wyglądam w sposób niepożądany. Podsłuchałam rozmowę mojej Mamy. Nie wiem z kim rozmawiała, ale wspomniała, że ostatnio polubiłam pieczenie ciast wspólnie z przyjaciółką. Mama powiedziała przez telefon, że moja przyjaciółka to może jeść, bo jest szczuplutka, ale ja się tylko coraz bardziej zaokrąglam. 

Tego samego dnia pojechałam pierwszy raz w życiu sama na spacer na plażę. Było to Jelitkowo albo Sopot, nie pamiętam dokładnie. Pamiętam jednak, że nie chciałam być w domu, bo w domu musiałabym coś zjeść. Szłam wzdłuż brzegu morza z nadzieją, że moja nadwaga zniknie tak szybko, jak ślady moich butów znikały z piasku. Nie miałam środków ani finansowych, ani emocjonalnych, by odchudzić się w zdrowy sposób. Zaczęły się więc głodówki, oszukiwanie rodziców przez robienie hałasu w kuchni i palenie papierosów, gdy odkryłam, że po fajce nie czuję głodu. Nawet ten znienawidzony przeze mnie okres zatrzymał się na jakiś czas. 

Schudłam w krótkim czasie ponad dziesięć kilogramów, słysząc dookoła same komplementy. Pamiętam jak nauczycielka niemieckiego spytała mnie, jak to zrobiłam, że tak ładnie teraz wyglądam. Odpowiedziałam, że po prostu przestałam jeść chleb. Magiczna dieta bezchlebowa. 

Najbardziej dumna z mojej utraty wagi była druga Babcia, od strony Taty. To ona za dzieciaka zabierała mi spod nosa słone paluszki, szukając pochwały dla swojego zachowania w oczach mojej szczupłej Siostry. Ostatni raz widziałam tę Babcię trzy lata temu, na kilka miesięcy przed jej śmiercią. Podłączona do aparatu tlenowego spytała mnie, czy nadal trzymam dietę. 

 

Czas odcięcia pępowiny 

 

Mój Tata, gdy bywał w domu na urlopie, przynosił mi do pokoju pokrojone owoce, często całą selekcję różnych smaków, czasem kanapki pokrojone na małe gryzy, które nazywaliśmy żołnierzykami, czy świeżą dostawę herbaty z miodem. Podczas jednej z takich wizyt, gdy byłam już w liceum, skomentował stan mojego pokoju: “No ale dziewczynce nie wypada mieć takiego bałaganu!”. Odpowiedziałam: “A jakbym była chłopcem to byłoby okej?”. 

Wyszedł wytrącony z równowagi. 

Wyprowadziłam się z domu mając osiemnaście lat. Wyjechałam na studia do innego miasta po stoczeniu bitwy z moim Tatą. Próbował mnie nawet przekupić, bym została – wybrał już dla mnie samochód, pokazywał mi zdjęcia w Internecie. Niestety nie wiedział, że żaden fizyczny prezent nie może konkurować z samodzielnością, o której marzyłam, odkąd tylko pamiętam.

Tata powiedział, że nie wyjadę, póki nie nauczę się gotować zupy pomidorowej. Ciekawe, jaki młody student otrzymał takie same wytyczne od swojego rodzica. Mogę uroczyście ogłosić, że warunek nie został spełniony. Zupy nie umiem gotować do dzisiaj. 

Mój dom dawał mi poczucie bezpieczeństwa, które nazwałabym “praktycznym bezpieczeństwem”. Wszystko wokół mnie magicznie działo się samo. Ani razu nie zrobiłam sama prania. Jedyny obiad, który umiałam ugotować to makaron z pesto ze słoika – zrobiłam go dwa razy. Nie wiedziałam, ile kosztują zakupy spożywcze, ani jak dużo zużywa się na co dzień papieru toaletowego. 

Widziałam te trzy starsze ode mnie kobiety, które wzajemnie wyrywały sobie z rąk robotę. Ja w tym czasie mogłam siedzieć cichutko i cieszyć się tym, że nikt nic ode mnie nie wymaga. Przywilej najmłodszego dziecka. 

Wiedziałam jednak, że muszę wyjechać – bo jak nie wyjadę teraz, to kolejna okazja, by się wyprowadzić, będzie po ślubie. 

 

Czas godów

 

Moi rodzice ostatnio wypytali mnie o moje życie romantyczne, choć „wypytali” to za duże słowo; raczej założyli z góry, że skoro nikogo do domu nie przyprowadziłam, to nikogo nie mam. Mama ujęła to tak: “Mamy nadzieję, że nie jest Ci przykro, że nikt Cię nie chce”. 

Nie będę kłamać – moje życie romantyczne pozostawia dużo do życzenia. Dużo w nim niepewności, prób przypodobania się i niepowodzeń. Nie pomaga mi to, że jestem romantyczką, która bardziej od happy endu marzy o przeżyciu filmowej przygody, która nauczy mnie tyle życiowych lekcji, że do końca moich dni będę mogła czerpać z niej materiały na scenariusze. Na razie gram główną rolę w tragikomedii – śmiech przychodzi w niej po wylanych łzach, gdy mija kilka miesięcy i widząc go na ulicy już nie mogę sobie przypomnieć, za czym tak płakałam. 

W moim domu o kobietach, które żyją bez tej baśniowej drugiej połówki powyżej pewnego wieku mówiło się, że to stare panny i dziwaczki z kotami. Podczas plotek przy kawie raczej nigdy nie brałyśmy pod uwagę, że dokonały wyboru takiego życia – zazwyczaj zakładałyśmy, że były tak okropne, że każdy facet od nich uciekł. Nazywałyśmy je “samotnymi”, nie pytając o ich własne odczucia, lecz zakładając, że ich stan cywilny na pewno jest dla nich porażką życiową. 

Mamy nadzieję, że nie jest Ci przykro, że nikt Cię nie chce” – te słowa obijają się nadal w zakamarkach mojej głowy. Ta troska i okrutna ocena w jednym zdaniu, z których nie wiadomo która jest silniejsza. 

Bo ten mistyczny zegar tyka. Rok temu usłyszałam od mojej Siostry: “A ty kiedy w końcu będziesz miała chłopaka? Ja w Twoim wieku miałam już pięciu!”. Jakby życie było grą, w której jest tylko jeden poprawny sposób na zaliczenie każdego poziomu. Po pięciu chłopakach pojawia się przyszły mąż, a po mężu… wiadomo co. 

 

Czas macierzyństwa 

 

Moja Mama powiedziała z uśmiechem jedno z najsmutniejszych zdań, które usłyszałam w życiu. Wspominała wtedy swoje zmagania z zajściem w ciążę.  “Tata powiedział, że tak bardzo Cię kocham, bo moja ciąża z Tobą potwierdziła moją kobiecość”.

Te pozornie piękne słowa pokazujące jej matczyne uczucie napawają mnie… złością. 

Złością na to, że moja Mama kiedykolwiek mogła poczuć się niewystarczająco kobieca, tylko dlatego, że nie mogła fizycznie dopełnić jednego biologicznego procesu. Złością na to, że potrzebowała innej istoty, by potwierdzić własną przynależność do jednej z płci. Złością na to, że być może wcale nie zastanowiła się nad tym, co oznacza bycie matką, tylko chciała udowodnić sobie, że po prostu może nią zostać. 

Uwielbiam być kochaną, to najwspanialsze uczucie, ale Mamo… nie jestem potwierdzeniem Ciebie. Nie jestem dowodem na Twoją kobiecość. Jestem tylko wynikiem procesu, który z powodzeniem miał miejsce w Twoim ciele. Niczym więcej. 

Nie wiem, czy chciałabym mieć dzieci. Czy będę miała sumienie “posiadać” inna istotę? Czy chcę sprowadzać na ten świat człowieka z predyspozycjami do nadwagi, trądziku, chorób nowotworowych i uzależnień? Czy nie będę chciała kontrolować jego diety, czytanych książek, zainteresowań i wyznawanej religii tak, aby był małą wersją mnie? 

Nie chcę małej wersji siebie. Nie chcę brać za tę wersję odpowiedzialności. Nie chcę za nią prać, gotować i zmywać, gdy ta istota, tak jak ja w rodzinnym domu, będzie siedziała bezczynnie. 

Nie chcę się roztyć. Nie chcę oddać komuś innemu na dziewięć miesięcy mojego ciała. Nie chcę wiedzieć, jak to jest rodzić – nie potrzebuję doświadczenia tego bólu, by poczuć się kobietą. Nie chcę produkować we własnym ciele mleka, jak krowa. Nie chcę utracić beztroskiego snu. Nie chcę utracić siebie.

Co za samolubne powody… 

Moje dziecko nie istnieje, a ja już mogę być wobec niego samolubna. 

Ale ja nadal chcę być mała, płaska i chuda. Ja nadal chcę być dzieckiem. 

 

Czas siostrzeństwa

 

Jednak ta dziewczynka stała się kobietą uczestnicząc w strajkach. Gdy zdałam sobie sprawę, że nie mogę usiedzieć w domu, bo my, kobiety, musimy mieć prawo do tej “dziecięcej” samolubności, bym mogła spać spokojnie. Gdy 8 marca 2021 roku przy Rondzie Czterdziestolatka w Warszawie przestraszyłam się, że policjanci zrobią mi krzywdę, kiedy zamknęli nas w kordonie i zaczęli napierać swoimi ciałami. Wtedy pierwszy raz w życiu wydawało mi się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie; wyszłam poza swoje ciało i oglądałam tę sytuację jak kilkusekundowy film. Gdy pierwszy raz naruszono moją nietykalność osobistą. Gdy szok wywołany tym, że ktoś daje sobie prawo mnie dotknąć bez mojego pozwolenia sprawił, że myślałam, że zaraz zemdleję. 

Lecz nagle pewna kobieta zapytała mnie, czy dobrze się czuję. Jedna dała mi papierosa, druga rozdawała herbatę, a trzecia kanapki. Wiedziałam, że jestem wśród swoich. Wśród tych, które pozwalają współistnieć poczwarce, która czasem potrzebuje ich wsparcia, by urosnąć, i motylowi, który odwiedzi jeszcze niejeden strajk, by potrzepotać transparentem wypełnionym przekleństwami. Wśród tych, które mimo strachu miały w sobie tyle siły, że wystarczyła tylko chwila, byśmy zaczęły tańczyć – patrząc policjantom w oczy. 

 

EPILOG

 

Od dwóch lat przeżywam egzystencjalny kryzys. Gdyby ktoś zapytał mnie, co robię na co dzień, gdybym miała odpowiedzieć zgodnie z prawdą, a nie rzucać płytkim opisem stanowiska w pracy, odpowiedziałabym: “Rozmyślam nad tym, kim jestem”. Całymi dniami. Namiętnie, z pasją. Co drugi dzień z pogardą dla samej siebie. Dzień później z ironią, ze śmiechem. W czwartki płaczę, a w piątki w końcu odpoczywam – głównie drzemię, by w końcu wyciszyć ten wewnętrzny jazgot. Jazgot, którego wynikiem jest więcej pytań niż odpowiedzi. 

Nie jestem w stanie odpowiedzieć dziś na wszystkie, a nawet nie chcę. Odkrywanie tego będzie najprzyjemniejszą częścią mojego życia. Powolne rozkwitanie idei i burzliwych znajomości, bolesne przekwitanie jednych i drugich. To na to czekam z niecierpliwością, nie na tych pięciu przypisanych mi chłopaków. 

Wiem, że jestem kobietą. Bez wymarzonej wagi, faceta i dziecka w drodze. Taką, która nadal ma bałagan w pokoju, ale do makaronu z pesto dokłada już pomidora. Taką, która tęskni za owocami dostarczanymi pod drzwi dziecięcego pokoju, ale jednocześnie wie, że jej jedenastoletnia i czternastoletnia wersja skakałyby z radości, gdyby dzisiaj obudziły się na jej miejscu – w cichym mieszkaniu pełnym kwiatów, ze świeżo zasadzonym krzaczkiem maliny na balkonie. Tylko ta mała dziewczynka i ja wiedzą o sobie nawzajem wszystko. 

 

P.S. Z tym chłopakiem z Tindera, od Britney Spears, poszłam na jedną randkę. Potem już nigdy się nie odezwał. Może dalej celebruje jej wolność. 




Agnieszka Świestowska