Depresja potrafi skutecznie odizolować człowieka od świata zewnętrznego, jednak w moim przypadku sprawiła coś zupełnie przeciwnego – wypchnęła mnie do świata, jednocześnie skazując na wieloletnią wędrówkę w poszukiwaniu recepty na odpowiednie podejście do walki ze sobą samą. Wiem, że powielam schemat stary niczym nasza cywilizacja, jednak nie jestem w stanie od niego uciec.

Droga życia, topos towarzyszący ludzkości zapewne od początku, bywa ciężka i nieprzystępna. Nieraz wydaje się nie mieć końca, a kroczący nią boleśnie odczuwa każdy ostrzejszy kamień, na który następuje. W ten metaforyczny sposób mogę opisać swoje przemiany, po prawie 10 latach od pierwszej diagnozy depresji. Podsumowując tę ostatnią dekadę mojego życia, sprowadzam ją do ciągłego marszu po ścieżce różnych terapii i leków, ścieżce niezwykle krętej i często prowadzącej w to samo miejsce. W najgorszych chwilach wątpię nie tylko w sens drogi, ale nawet i w sam „ruch” –  skoro postęp nie zaistniał, to czy w ogóle udało mi się podjąć działanie w jakkolwiek skuteczny sposób? Na to pytanie nie zawsze mogę znaleźć odpowiedź, zwłaszcza kiedy choroba powraca z nowym epizodem – depresja zniekształca funkcje poznawcze, co przekłada się na niską samoocenę, postrzeganie świata jako wrogiego, w którym dla chorego, jako niepasującego do zdrowego ogółu nie ma miejsca. Depresja męczy i wydaje się być wieczna, słowem istną „kalwarią”.

Kalwaria 

Le calvaire – „kalwaria”, współcześnie kojarzona w Polsce głównie z nazw miejscowości, we Francji zachowała się również w bardziej potocznym języku. Polska kalwaria, częściej dziś odnajdywana w formie świeckiego wyrażenia „droga przez mękę”, językowo poza wspomnianymi nazwami własnymi zdaje się odchodzić od łacińskiego pierwowzoru (calvaria); nazwy wszelkich Gór Kalwarii czy Kalwarii Zebrzydowskich pochodzi głównie od sanktuariów męki Jezusa, których podstawowym motywem jest droga krzyżowa. Od tego samego toposu pochodzi powszechne w języku francuskim le calvaire, stanowiącego metaforę pewnego ciągu wydarzeń doprowadzającego do ciągłego cierpienia psychicznego, niedającego się zamknąć w ramach bólu fizycznego. W realiach współczesnej świeckiej Francji taka symbolika zaczerpnięta bezpośrednio z mitologii Kościoła Katolickiego mogłaby wydawać się czymś dziwnym, jednakże jest to jedynie pozór. Motyw kalwarii – drogi przez mękę, bywa uniwersalny bez względu na formalną świeckość otoczenia i osobistą religijność każdej i każdego z nas. W wieku 8 lat, gdy po raz pierwszy szłam ścieżką drogi krzyżowej w polskiej miejscowości o nazwie Kalwaria, nie przypuszczałam jeszcze, że niedługo dopadnie mnie też jej „francuska” odpowiedniczka, choć w dorosłości, to jednak druga z nich jest mi do dziś bliższa, także poprzez odarcie jej ze ściśle religijnego charakteru. Ważną cechą tego pojęcia w języku francuskim jest jego uniwersalność. Nie istnieje bowiem konkretna kategoria zdarzeń, którą można by określić mianem kalwarii, ponieważ wrażliwość każdej i każdego z nas jest inna, tak samo jak droga którą przebywamy w walce z przeciwnościami losu. 

Maroko

Koniec końców moja droga wywiodła mnie do Maroka. Mój ówczesny wyjazd do Afryki Północnej był w rzeczywistości efektem splotu wielu powodów osobistych oraz dziwnego poczucia misyjności, z perspektywy czasu zbyt naiwnego i idealistycznego, aby miał kiedykolwiek jakąś szansę na przełożenie się na realną zmianę. Znalazłam się jednak w takim punkcie swojego życia, że ostatecznie wylądowałam w mieszkaniu dla studentek w Casablance, chociaż nie przyjechałam tam co prawda na studia, ale żeby uczyć innych. 5 lat temu jeszcze nie mówiło się tyle o wolonturyźmie, nie wydało mi się więc dziwne, że wręcz od ręki przyjęto 18-latkę tuż po maturze, jako prowadzącą warsztaty na temat praw kobiet i przemocy ze względu na płeć. Jak można się było spodziewać, rzeczywistość okazała się być zgoła inna od moich dziecięcych niemal wyobrażeń. Szybko po przyjeździe okazało się, że moje uczennice, mimo swojego dorosłego wieku i zapewnień, nie umiały pisać i czytać w alfabecie łacińskim na tyle sprawnie (a niektóre w ogóle), żeby przygotować im rozbudowane broszury na tematy, które zaplanowałam do omówienia. 

Lekcja 1: jak się nie ma, co się lubi, trzeba pracować na tym, co się ma

W pierwszym odruchu poczułam się rozczarowana i zawiedziona tym, jak bardzo moje oczekiwania, bądź co bądź podsycane zapewnieniami, rozminęły się z faktycznym stanem umiejętności większości mojej grupy. Nie była to bynajmniej ich wina; jak okazało się później, te kobiety zostały w większości zabrane ze szkół w wieku około 14-16 lat i wydane za mąż. Moje pierwsze zajęcia były mentalnie bardzo trudne, ponieważ musiałam się całkowicie przystosować do chaotycznego standardu funkcjonowania grupy. Potężne opóźnienia i wzajemne przekrzykiwanie się przez kobiety w sali całkowicie mnie przytłoczyło, mimo że z niektórymi z nich złapałam dobry kontakt w języku francuskim. Było to jednak jedno z niewielu danych mi ułatwień, jak też szybko się okazało; Mój przygotowany jeszcze przed przyjazdem plan nadawał się co najwyżej do kosza. Nie zamierzałam jednak się wycofać, przez to, co powiedziała mi mówiąca po francusku Leila i jej przyjaciółki – te kobiety były mocno zdeterminowane, żeby kontynuować nasze zajęcia, mimo że pierwsze z naszych lekcji wypadły dość słabo. Żeby zobrazować, jak bardzo źle okazało się być z analfabetyzmem w mojej grupie, wspomnę tylko dla przykładu moment, w którym poprosiłam jedną z pań do tablicy, żeby napisała temat lekcji. Meriem, którą wybrałam do wykonania tego zadania, poradziła sobie z pierwszym słowem. Niestety w momencie, w którym musiała napisać literę “r” zupełnie nie wiedziała, jak zacząć i narysowała tylko kształt przypominający kwadrat.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mój rodzic jest pedagogiem. Usłyszawszy, co zastałam na miejscu, pomógł mi opracować odpowiednie materiały dla dorosłych, a ja wyrzuciłam mój początkowy scenariusz do śmieci i pozostawiając sobie jego szkielet, opracowałam nowy plan warsztatów połączony ze stopniową nauką i ćwiczeniami pisania łacińskiego alfabetu. 

Mam w sobie taką dziwną determinację, która nie pozwala mi się całkowicie poddać. W mojej depresji jest tak samo, jak w tamtych chwilach – gdy czuję, że wszystko w życiu mi się wali, szukam pomocy i możliwych rozwiązań, bez względu na to, jak głęboka jest moja rozpacz. Nie zawsze mogę liczyć na pełen zakres pomocy, niekiedy nawet na cokolwiek. W takich sytuacjach pozostaje mi więc działać na tym, co mam. I chociaż dla kogoś postronnego takie stwierdzenie może wydawać się banalne, to dla kogoś zmagającego się z depresją posiłkowanie się tego rodzaju samopomocą nie jest aż tak oczywiste. Taką właśnie lekcję wyciągnęłam z początku prowadzenia moich zajęć i długich wieczorów, gdy odręcznie przygotowywałam wzory na kolejne ćwiczenia z pisania łacińskich liter.

Lekcja 2: determinacja

Moje ówczesne pogodzenie się z rzeczywistością nie zakończyło się bynajmniej na samej akceptacji faktu, że perspektywa dalszego użerania się z planem warsztatów nie prezentowała się na tamten moment zbyt obiecująco. W rzeczywistości to był dopiero początek mojej drogi, jak się okazało bardziej przez lokalną odmianę patriarchatu, niż przez moją rolę jako „nauczyciela”, jednak droga ta okazała się jedną z najpiękniejszych, jakie dane mi było w życiu przechodzić – drogą siostrzeństwa i wspólnej walki o bycie usłyszaną i uszanowaną. 

Determinacja mojej grupy w nauce nie była czymś przypadkowym. Wszystkie uczestniczki zajęć, mimo, że ukończyły 27 lat, jeszcze przed naszymi warsztatami, odnalazły w nich swoje szkolne lata. Okazało się, że prawie wszystkie z nich nie skończyły szkoły średniej, zazwyczaj z powodów finansowych. Nie powinno to nikogo dziwić, bo edukacja licznego rodzeństwa stanowi do dziś wyzwanie dla wielodzietnych marokańskich rodzin, nawet pomimo istnienia szkół publicznych. W przeszłości, w nieuprzywilejowanych środowiskach, takich jak biedne dzielnice dużych, miejskich ośrodków przemysłowych, m.in. w Casablance, czy na wsiach, tak duże rodziny stanowiły zazwyczaj problem, jednocześnie będąc koniecznością dla utrzymania domu, a dla samych rodziców zabezpieczeniem na starość. 

 Z powodu ograniczonych środków zazwyczaj decydowano się na inwestowanie w edukację jednego z dzieci, najczęściej syna, co wynikało m.in. z obowiązku utrzymywania rodziny, jaki w tradycji muzułmańskiej spada na każdego mężczyznę; edukacja chłopców zwiększała ich pozycję na rynku pracy, ale przede wszystkim na potencjalnym rynku matrymonialnym. Dziewczynki zaś, jako przyszłe panie domu, formalnie nieposiadające obowiązku pracy zarobkowej, musiały być przede wszystkim dobrze wydane za mąż. Choć w rzeczywistości kobiety w mniej uprzywilejowanych środowiskach często pracowały już wówczas na roli, czy wykonywały inną pracę zarobkową, na przykład przy produkcji ubrań, rodziny przywykły do skupiania się na edukowaniu ich braci. Od dekad na szczęście coraz częściej odchodzi się od tego schematu, inwestując większe środki w edukację córek i ich samodzielny awans społeczny. Moje rówieśnice wywodzące się z robotniczych rodzin kończą szkoły średnie i w miarę możliwości finansowych kontynuują edukację na uczelniach wyższych, na co jeszcze ich matki często nie miały środków.

Jak to się ma do losu moich uczestniczek? To właśnie one były zazwyczaj matkami współczesnych studentek i licealistek – tradycja prawna i społeczna niejako postawiła je z góry w tej smutnej sytuacji. Dla lepszego zrozumienia, jak w ich przypadku zadziałały  lokalne realia, muszę nieco przybliżyć, o co chodzi w tamtejszych zwyczajach i prawie. Maroko to kraj muzułmański, którego system prawny i społeczny opiera się na malikickiej odmianie prawa szariatu z dodatkowymi wpływami prawa francuskiego. W 2011 roku prawna równość płci oraz przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na płeć zostały wpisane do Konstytucji Królestwa Maroka, a marokańskie prawo rodzinne uznawane jest za jedno z najbardziej prokobiecych ze wszystkich krajów muzułmańskich. Wcześniej, w 2004 r. zreformowano Mudawanę, czyli marokański kodeks rodzinny, dając kobietom prawo do zainicjowania rozwodu, a w bieżącym roku zlikwidowano dotychczasowy obowiązek posiadania mahrama przez kobiety poniżej 45 roku życia w trakcie hajju, czyli obowiązkowej dla muzułmanów pielgrzymki do Mekki. Na papierze te zmiany wyglądają bardzo dobrze, ale w rzeczywistości bywa inaczej, zwłaszcza w środowiskach pozbawionych dostępu do rzetelnej edukacji o prawach kobiet. 

Brak odpowiedniej wiedzy o przysługujących kobietom prawach był również wieloletnim problemem społeczności, w której pracowałam i chociaż moje rówieśnice  mogą liczyć na lepszą ochronę prawną, to starsze kobiety często poddawały się woli rodziców i teściów. W tradycyjnych i uboższych społecznościach wiek, w którym wydawano dziewczęta za mąż, wynosił zazwyczaj ok. 14-16 lat (dziś najniższy dopuszczalny wiek to 18 lat, warunkowo 15 lat za zgodą sędziego). Właśnie mniej więcej w takim wieku za mąż wydano moje uczennice – najstarsza z nich miała 17 lat, najmłodsza 13 w dniu zawarcia kontraktu ślubnego. Lokatą kapitału rodziców pozostaje syn – tradycyjnie to on żenił się, sprowadzając do domu kobietę, która o ten dom dbała w ramach swoich obowiązków, jej mąż za to miał obowiązek zapewnienie jej bytu i zabezpieczenie kontraktu małżeńskiego, znanego jako mahr, w europejskich mediach często błędnie tłumaczonego na „posag”. Do dziś jest to klasyczny podział obowiązków w małżeństwie, choć w rzeczywistości coraz więcej kobiet dokłada się do utrzymania rodziny lub jest jej jedynym żywicielem. Sam kontrakt nikah natomiast funkcjonuje do dzisiaj jako podstawowa forma zawarcia małżeństwa. 

Jeszcze przed 2004 rokiem istniały zabezpieczenia dotyczące kontraktów małżeńskich, nie tylko w kwestiach majątkowych – w postanowieniach kontraktu rodzice negocjujący jego zapisy w imieniu kobiet z moich warsztatów teoretycznie mogli zastrzec sobie np. dalsze kształcenie swoich córek na rachunek ich nowego męża. Problem leżał jednak w tym, że wydając za mąż swoje córki, bardzo często podpisywali nie kontrakt ślubny, ale zaręczynowy, który nie miał takiej mocy wiążącej, jaką ma kontrakt ślubny, co wiele rodzin chłopców skrzętnie wykorzystywało. Proste odejście od męża i jego rodziny po ewentualnej „konsumpcji” takiego małżeństwa nie było łatwym rozwiązaniem, bo dziewczyna pozostawała w rzeczywistości bez ochrony wynikającej z kontraktu nikah i z możliwymi zarzutami popełnienia cudzołóstwa, karanego współcześnie do 2 lat pozbawienia wolności w przypadku par heteropłciowych

O ile takie przemocowe zachowanie rodziny małżonka nie było regułą, o tyle na przykład pozostanie w nastoletnim małżeństwie z braku lepszych możliwości zdarzało się znacznie częściej. Do 2004 roku ustalenie małżeństwa i rozwód w sytuacji posiadania tylko statusu „narzeczonej” było niemożliwe. Współcześnie, mimo istnienia prawa do rozwodu, również dorosłe kobiety, tkwiące w przemocowych związkach, bardzo często nie decydują się na ich zakończenie ze względu na ostracyzm ze strony otoczenia i brak odpowiedniej infrastruktury pomocowej. NGOsy pomagające ofiarom wymuszonych małżeństw i przemocy w rodzinie oczywiście istnieją, ale skupiają się głównie w większych miastach, do których np. góralki z Atlasu mają utrudniony dostęp. 

Jadąc do Casablanki zdawałam sobie sprawę z istnienia tam takich negatywnych zjawisk, jak chociażby małżeństwa nieletnich (dziś szczęśliwie coraz rzadsze), jednak nie mogłam przewidzieć, z jakim impetem uderzy mnie poznanie historii moich uczestniczek. Nie wszystkie trafiły do przemocowych rodzin, ale zdarzały się przypadki, w których któraś z nich padła ofiarą znęcania psychicznego, czy fizycznego. Sama mając przemocowego ojca, rozumiałam bardzo dobrze, przez co przechodziły. Szanując ich determinację, postanowiłam więc w swoich ograniczonych możliwościach przekuć własne traumatyczne doświadczenia w coś na kształt fundamentu dla płaszczyzny, na której będziemy mogły wszystkie się spotkać, bez względu na różnice kulturowe, językowe i geograficzne, które nas dzieliły, ale które też z każdym kolejnym dniem stawały się coraz mniejsze. W końcu ich determinacja, którą do dziś uważam za tysiąckroć silniejszą od mojej, udzieliła się i mnie. Byłyśmy wtedy gotowe poczynić ważne dla nas wszystkich zmiany, ale droga do nich okazała się trudniejsza, niż przypuszczałyśmy na jej początku. 

Lekcja 3: Pokora

Zmiana nie przychodzi jednak szybko i bezboleśnie. Czasami trzeba się pogodzić z tym, że nie zbawi się świata, ani nawet siebie; nie oznacza to bynajmniej, że trzeba rezygnować z dążenia do poprawy swojej sytuacji. Tę lekcję wspominam jako jedną z boleśniejszych, bo, niczym w baśni, chciałam wtedy odczarować świat od razu. Była to lekcja nie tylko życia, ale też i feminizmu, bowiem w ciągu tamtych kilku tygodni ostatecznie upadły resztki mojej wiary w europocentryczny feminizm liberalny. Narodziła się za to nowa, zdekolonializowana wizja feminizmu socjalistycznego, otwartego na pracę na patriarchalnej wykładni prawa zwyczajowego, jakie zastałam. Nie można było wciskać na siłę jakiejś własnej, zewnętrznej wizji, która i tak nie miałaby na celu faktycznej pomocy komukolwiek, a jedynie poprawę samooceny swojej autorce. Przybrałam więc pokorną postawę wobec zastanego porządku rzeczy, bo wiedziałam, że swoimi naiwnymi wyobrażeniami tak naprawdę nie zmienię niczego. Najważniejsze było zbudowanie wspólnoty, która dałaby kobietom przestrzeń do bardziej otwartego, wzajemnego wsparcia i dzielenia się swoimi doświadczeniami: matek, żon, rozwódek, pracujących tylko w domu i pracujących też zawodowo, tych, które w ogóle nie potrafiły czytać i pisać, a także tych, które znały już kilka języków w mowie i piśmie. 

To nie byłoby jednak możliwe bez pogodzenia się z tym, że do postępu musimy dojść długą i cierpliwą, nawet wielopokoleniową pracą. To determinacja do dążenia naprzód była naszym napędem, aby zostawić lepszy świat dla kogoś innego, ale bez pokory wobec ciążącego na nas prawa zwyczajowego nie przyniosłaby efektów. Nie można by budować czegoś nowego w całkowitym oderwaniu od otoczenia. Takie odcięcie się od rzeczywistości w tym samym środowisku, w którym występuje nasz problem, niejednokrotnie potrafi przynieść więcej szkód, niż korzyści. Pokora to nie jest potulne godzenie się z ową rzeczywistością, ale przyjęcie jej taką, jaką jest i poszukanie rozwiązania w jej ramach. Taką systematyczną metodą buduje się niejako łańcuch kolejnych rozwiązań, aby stopniowo rozpracować bardziej złożony problem. Łańcuch ten jednak nie pojawia się z próżni, coś musi dać mu pierwsze ogniwo. W moim depresyjnym przypadku, jak i wśród uczestniczek moich zajęć, tymi ogniwami byłyśmy wewnętrznie właśnie my. Pogodzenie się ze sobą samymi i z naszą sytuacją, aby iść do przodu, dało nam siłę do dalszego progresu w naszych dotychczasowych, ale i w nowych rolach, bowiem pokorą okazało się być nie samo pogodzenie się ze swoim losem, lecz identyfikacja własnych problemów i pomoc samej sobie – przecież nie pomożemy żadnej sprawie, jeśli najpierw same nie zidentyfikujemy własnych słabości i nie dopuścimy do siebie własnej pomocy.

Rozstaje dróg

Mój czas w Casablance dobiegł końca po kilku tygodniach naszej wspólnej pracy. Zżyłyśmy się ze sobą, więc nasze pożegnanie było pełne łez; nie były to jednakże tylko łzy smutku, ale też łzy radości ze stworzenia nowej wspólnoty. Nasze drogi fizycznie się rozeszły, choć duchowo i myślami nadal wracamy do tamtych dni i tego, co wzajemnie sobie dałyśmy. Nie mogę wypowiedzieć się w imieniu uczestniczek moich warsztatów, bo ich doświadczenie było zgoła inne, niż moje. Mogę tylko napisać w swoim imieniu, że wszystkie powyższe lekcje, to właśnie ich zasługa – grupy kobiet, którym często wydaje się, że są tylko gospodyniami domowymi z biednej dzielnicy Casablanki, chociaż tak naprawdę na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za przyszłe pokolenia. 

Do dziś zapewne nie zdają sobie sprawy z tego, że pomogły mi przeżyć przez następne 5 lat mojej drogi naznaczonej depresją i jak może się okazać, zaburzeniami spektrum autyzmu. Mając świadomość czekającego mnie procesu diagnostycznego, powracam coraz częściej do moich 3 najważniejszych lekcji, jakie dały mi te wspaniałe kobiety, bo nie chcę zawracać z tej konkretnej ścieżki, która może nareszcie zakończyć się uzyskaniem odpowiedniej diagnozy. 

Moja przemiana, która wtedy dokonała się na tak wielu płaszczyznach w dusznej klasie gdzieś w sercu casablańskiego blokowiska, trwa w swoich skutkach do dziś i tak długo, jak długo będę żyć, ona będzie żyć we mnie.

Magdalena Szypulska